poniedziałek, 15 marca 2010

Zielono-czarno-czerwoni na olimpiadzie (cz. 2)

W czasach, kiedy kopalnie przestały sponsorować sport, upadło Zagłębie Sosnowiec i Zofiówka Jastrzębie, a na mecz do Gdańska w ramach oszczędności pojechało 12 zawodników GKS-u, na igrzyska wybrała się najliczniejsza tyska kolonia, która mogła być jeszcze większa, gdyby nie to, co tak często decyduje w życiu o sukcesie i
porażce. Zwykły przypadek.
Szansę na wyjazd miało pięciu zawodników związanych z Tychami (z Polonii Bytom, dla porównania, pojechało ich sześciu), ale pech pokrzyżował plany dwójce. W szerokiej kadrze byli także Kotoński i Gonera, którzy do Tychów przyjechali wiele lat później z Unii Oświęcim.

Po poprzednich igrzyskach specjalną wagę przywiązywano do kontroli antydopingowej. U kilku zawodników po badaniach stwierdzono podwyższoną zawartość testosteronu, a trójka miała ją na tyle wysoką, że skreślono ich z kadry. Jednym z nich był Mirosław Copija, do którego przestał przyznawać się także klub. Ostatecznie pomocną dłoń wyciągnęli działacze z Nowego Targu i to tam święcił największe ligowe sukcesy. Powtórzone badania oczyściły zawodników z zarzutów, ale cofnąć czasu się już nie dało.
Drugim graczem, który nie pojechał do Albertville był Wojciech Matczak, kolega z ataku Copiji.
U niego z kolei zawiniła fizjologia.
- To było po turnieju w Zettermeer (Holandia - przyp.), mieliśmy wracać wcześnie rano, ale Wojtek zaspał - wspomina Garbocz. - Jak się nie wyśpi, to ma takie małe oczka, więc jak pojawił się w autokarze, to trener (Lejczyk - przyp.) pomyślał, że tak wygląda, bo imprezował. Dzień wcześniej kilku chłopaków rzeczywiście świętowało, a Wojtek wyglądał najbardziej podejrzanie i poniósł za to karę.

Olimpiada nie mogła obyć się bez Henryka Grutha, który ponownie niósł biało-czerwoną flagę. Pojechał na nią mając 34 lata i był najstarszym hokeistą w ekipie.
Nic nie pisze takich scenariuszy jak życie - los niezwykłą klamrą połączył dwójkę najwybitniejszych w dziejach tyskiego, a kto wie, czy nie krajowego sportu, hokeistów. Najmłodszym został bowiem chłopak, o którym głośno było od jakiegoś czasu w kraju, a którego talent przez następne 16 lat podziwiali Szwedzi, Finowie, Amerykanie i Szwajcarzy. Polish Prince, bo taki przydomek nadano w NHL Mariuszowi Czerkawskiemu osiągnął w hokeju więcej, niż wszyscy pozostali nasi hokeiści razem wzięci (no, może oprócz Krzysztofa Oliwy i jego Pucharu Stanleya). Los uśmiechnął się do niego, bowiem upadek komunizmu w Polsce, umożliwił mu swobodny wyjazd za granicę w wieku juniora, czego nie mogły zrobić całe pokolenia wybitnych reprezentantów. Ale co innego mieć szansę, a co innego z niej skorzystać (o czym przekonujemy teraz, czekając na kolejnego Polaka w najlepszej lidze świata). Jako 17-latek zaczął zwracać na siebie uwagę w drużynie wicemistrza kraju, rok później na ME U18 w Örnsköldsvik, dzięki jego grze Polacy utrzymali się w Grupie A, a jako 19-latek został laureatem „Złotego kija” dziennika „Sport”. Czerkawski na tym nie poprzestał, zdając sobie sprawę, że polska liga jest dla niego za ciasna. Zaraz po maturze zdecydował się rzucić wyzwanie światu, ruszył na północ i po paru miesiącach pojechał do Albertville już jako zawodnik najlepszej europejskiej drużyny, Djurgårdens IF. Zadebiutował przeciw Brynäs IF 26 września 1991 i od razu dwa jego podania otworzyły drogę do bramki partnerom.
Olimpiada potoczyła się dla niego bardzo pechowo, zdobył tylko jedną asystę, w dodatku dopiero w ostatnim meczu, a wszystko przez bolesną kontuzję, której nabawił się na początku turnieju w spotkaniu z Finlandią. Grał więc poniżej swoich możliwości i oczekiwań kibiców. Zresztą, tak jak cała kadra, ale po latach tęsknimy nawet za przedostatnim miejscem na igrzyskach.

Razem z Czerkawskim światło w hokejowej elicie pojechał gasić o rok starszy Dariusz Garbocz. Obaj na początku kariery osiągnęli coś, czego potem nie udało się już powtórzyć. A wydawało się, że skoro na starcie udało im się zagrać na takiej prestiżowej imprezie, to kwestią czasu powinny być kolejne reprezentacyjne sukcesy. Tymczasem Polska jeszcze w tym samym roku spadła z Grupy A, a szwedzkie wojaże Garbocza nie spodobały się ówczesnemu selekcjonerowi i obrońca na kilka lat pożegnał się z kadrą. Dopiero przed  MŚ Grupy B w Katowicach znalazł się w niej ponownie.
Garbocz urodził się w stolicy Śląska, ale za sprawą swojego ojca, również hokeisty, przeprowadził się do Tychów. W drużynie grał przez osiem sezonów, po czym przeniósł się do KKH Katowice, by na ostatni, jak się później okazało rok, wrócić na stare śmieci.
Nieszczęście jednych, jest szczęściem innych - podejrzenia o doping uniemożliwiły wyjazd Copiji, ale razem z nim od drużyny odsunięto Syposza, z którym Garbocz toczył walkę o nominację olimpijską. Jednego konkurenta dopadł pech, drugi (Gonera - przyp.) nie znalazł uznania w oczach trenera i ostatecznie pojechał nasz wychowanek. Na turnieju wystąpił we wszystkich spotkaniach, i podobnie jak Czerkawski zaliczył jedną asystę w meczu przeciwko Włochom.

Kolejne igrzyska odbywały się już bez Polaków, którzy przepadali w eliminacjach, ale echa dawnej chwały ciągle były widoczne...
O tym jednak następnym razem. 

0 razy skomentowano :

Prześlij komentarz

Spodobało Ci się, masz uwagi, a może zauważyłeś jakiś błąd?
Proszę, zostaw komentarz :)