czwartek, 29 kwietnia 2010

Słoweńska Victoria

Od występu w Lublanie minął tydzień. W tym czasie na temat gry naszej drużyny wypowiedzieli się już kapitan drużyny i selekcjoner. Pozwolę sobie mieć jednak odmienne zdanie od wyżej wymienionych, którzy usilnie dopatrują się słoweńskiego sukcesu.
Najczęściej spotkać można odwołania do potyczki z gospodarzami - „gdyby...”.
Tak, gdybyśmy wygrali tamten mecz, to nie ponieślibyśmy porażki do zera z Węgrami, zajęlibyśmy pierwsze miejsce i pokazalibyśmy w końcu światu, kto tu rządzi.
Tylko, że... nie zlaliśmy Słoweńców, przegraliśmy 6:0 z Węgrami i zajęliśmy solidną pozycję w środku tabeli, z której groźnie możemy spoglądać na Chorwację.
Szkoda, że tak ulotna jest pamięć.


Patrząc na wynik, można by pomyśleć, że rzeczywiście pech sprawił, że to nie my zjechaliśmy z tafli w glorii zwycięzców. Ale kto spotkanie widział, ten wie, że Słoweńcy byli tak stremowani, że popełniali błędy większe od naszych. A wygrali, bo jak tylko przyspieszali, byli w stanie zrobić z naszą obroną wszystko. Nieliczni jeszcze będą w stanie przypomnieć sobie, że mimo przewagi dwóch zawodników w ostatnich minutach, zapomnieliśmy w stronę której bramki trzeba uderzać.
Jak rozgrywać końcówki pokazał Jonathan Phillips. I Brytyjczycy byli w stanie doprowadzić do remisu oraz dogrywki. Skoro sami nie potrafimy wykorzystywać takich okazji, to do kogo jeszcze możemy mieć pretensje?

Kolejne spotkanie to także (anty)pokaz hokeja. Po dobrym początku pozwoliliśmy ośmieszyć się rywalowi. Obrona znów wyglądała, jakby widziała się pierwszy raz w życiu, a w napadzie brakowało zdecydowania i zaciętości.
W następnych meczach wyglądało to lepiej, ale i przeciwników mieliśmy słabszych. Najlepsze było ostatnie spotkanie, kiedy wreszcie atakowaliśmy rywala, walczyliśmy o krążek i zredukowaliśmy popełniane błędy. Pytanie, jakie nasuwa się samoistnie brzmi - czemu tak późno drużyna zaczęła przypominać drużynę? Po co trzytygodniowe zgrupowanie, jeśli nie przynosi żadnych korzyści, a hokeiści zgrywają się ze sobą do końca turnieju?

Żeby nie być gołosłownym - od strony statystyk, też nie jest różowo - nasz najlepszy punktujący zdobył dwa razy mniej oczek niż Kim Ki Sung, który gwiazdą przecież nie jest, a mimo to ma tyle punktów co nasz cały atak. W pozostałych klasyfikacjach też lepsi od nas okazują się nie tylko przedstawiciele Słowenii i Węgier, ale i Korei.
Nie było komu prowadzić naszą drużynę do zwycięstwa - najbardziej doświadczeni zawodnicy zawiedli, a pozytywnie wyróżniali się Ci, którzy jechali ponoć po naukę - Dziubiński, Rzeszutko, Danieluk, Malasiński. Dają tym samym niewielką nadzieję na lepsze jutro.

O grze w przewagach i osłabieniach lepiej nie pisać. Byliśmy najrzadziej faulującą drużyną, ale i tak „udało” nam się stracić w 14-stu osłabieniach aż trzy bramki, co pozwoliło na wyprzedzenie w Penalty Killing tylko Chorwacji. A gdybyśmy nie strzelili dwóch goli w przewadze w pierwszym spotkaniu, to także tu kręcilibyśmy się w okolicach piątej pozycji, bo w kolejnych dniach ta gra wyglądała tylko gorzej, mimo, że przeciwnicy, jak prawie przeciw nikomu, grali nad wyraz nieprzepisowo.

Podsumowując - pozycja za Słowenią i Węgrami i tak była lepsza niż nasza gra (jako jeszcze jeden przykład wystarczy przypomnieć sobie jak prezentowała się przeciw nam Korea w trzeciej tercji, mimo trzybramkowej straty).
Owszem można cieszyć się z „postępu”, jaki osiągnęła nasza kadra w ciągu roku i rozpatrywać trzecie miejsce w kategoriach sukcesu, ale tylko jeżeli chcemy być średniakami w Dywizji I i porównywać się do Chorwacji czy Rumunii.
Całkiem niedawno ocenialiśmy się na tle Włochów, Francuzów i Norwegów. Czy ktoś to jeszcze pamięta?

0 razy skomentowano :

Prześlij komentarz

Spodobało Ci się, masz uwagi, a może zauważyłeś jakiś błąd?
Proszę, zostaw komentarz :)