poniedziałek, 7 marca 2011

Co przyniesie nam finał? (cz.1)

Przez ostatnie lata kibice przyzwyczaili się, że w finale najczęściej spotykają się te same dwa zespoły - ten, który nie przywykł do porażek, czyli Cracovia, oraz ten, który nie przywykł do wygrywania - tyski GKS. Czy tegoroczna walka o tron może zburzyć ten porządek?
Cracovia jest zespołem budowanym od lat przez tych samych ludzi i jedynym, o którym nie pisze się w gazecie, w kontekście braku pieniędzy (już samo to, wystarcza, by z marszu występować w finale). Przed rozpoczęciem sezonu, obserwując odejście wielu kluczowych zawodników, wydawało się, że era Pasów dobiegła końca. Jednak okazało się, że w grodzie Kraka, wiedzą co robią. Puszczono Rączkę, Csoricha czy Drzewieckiego i dokonano tradycyjnej wymiany obcokrajowców, którzy nie są tak pożyteczni jak ich poprzednicy, lecz równie konsekwentnie „biją” pozostałych, dzięki czemu Cracovia przegrała tylko 9 spotkań we wszystkich rozgrywkach.

Z kolei w Tychach poczynania transferowe zmierzały w zupełnie innym kierunku - pozbyto się co prawda swojego najlepszego zawodnika, Robina Bacula, jednak na jego miejsce sprowadzono Josefa Vítka, a przede wszystkim Romana Šimíčka, któremu wystarczyło kilka spotkań, by fani nie potrafili wyobrazić sobie drużyny bez niego. Wykupiono z Krynicy Witeckiego i Galanta, a ściągnięcie z Krakowa najlepiej punktującego obrońcy było tylko wisienką na torcie dyrektora Pawlika.

Kiedy więc GKS miałby ograć Cracovię, jeśli właśnie nie teraz? To pytanie pada jednak przy de Gaulle'a od dawna i od dawna pozostaje bez odpowiedzi.
Ubiegłoroczny finał pokazał jednak, że nawet dysponując niedoświadczonym, ale ambitnym zespołem można ograć, wydawałoby się, ”nietykalnego” potentata.
Kolejnym powodem, który może wlać nadzieje w serca tyskich kibiców jest historia, która ponoć lubi się powtarzać - otóż od 2004 roku tylko raz zdarzyło się, by brązowy medalista poprzedniego sezonu nie zdobył korony. A w roku ubiegłym był to właśnie GKS Tychy.

Czy to jednak wystarczy do sukcesu, nawet jeśli dodamy, że zespół krakowski po trzech latach przegrał pierwszy mecz w play-off na wcześniejszym etapie, niż walka o miejsca 1-2?
Będzie ciężko - w ciągu sześciu lat Pasy (grają w Ekstralidze od siedmiu) opuściły zaledwie jeden finał i na nieszczęście dla trójkolorowych, wszystkie trzy tytuły w tym stuleciu hokeiści z grodu Kraka zdobyli ich kosztem. Jedynym zespołem, który ma, a właściwie miał patent na drużynę profesora Filipiaka, było Podhale.

Czy tyszanie są w stanie ich zastąpić?
Cofając się kolejny raz wstecz, odpowiedź wydaje się być tylko negatywna. Obojętnie bowiem jak zacięte są potyczki ligowe, kto przed kim kończy sezon zasadniczy, kto ma z kim lepszy bilans. Na końcu i tak wygrywa ta sama drużyna. Tyszanom pozostawała na pocieszenie satysfakcja z wywalczonych czterech Pucharów Polski.

Najbliżej GKS pokonania dzisiejszego przeciwnika był w 2008 roku, ale porażka na własnym terenie, zakończona aferą sędziowską, zadecydowała o tytule.
To jednak nie koniec barwnej historii wzajemnej rywalizacji. Pierwszy mecz finałów, sprzed dwóch lat będzie równie często przypominany przy rywalizacji tej pary, jak sędziowanie w meczu wspomnianym powyżej.

Przez pół sezonu tyszanie zmuszeni byli grać w Małym Spodku, nic więc dziwnego, że do ostatniej chwili walczyli o miejsce w szóstce, w międzyczasie będąc prowadzeni przez trzech szkoleniowców (posadę stracił m.in. Wojciech Matczak, jedyny szkoleniowiec, z którym GKS zdobył mistrzostwo).
Powrót do domu zupełnie odmienił zespół, który z czwartego miejsca ograł zwycięzcę sezonu zasadniczego - Podhale Nowy Targ. Mimo porażek w dwóch pierwszych spotkaniach, tyszanie wygrali kolejne cztery i pokazali, że stać ich na wiele.
Także pierwsze mecze w Krakowie, mimo że przegrane nie stawiały GKS-u na straconej pozycji. Pod wodzą Ihnačáka prowadzili w pierwszym spotkaniu do 60 minuty, będąc zespołem dojrzalszym i lepszym taktycznie. Wtedy jednak zdarzyła się katastrofa - w ciągu 16 sekund Pasiut do spółki z Laszkiewiczem wyciągnęli wynik na remis i dobili rywala w karnych.
Po powrocie do domu GKS był w stanie wygrać tylko jeden mecz. Na więcej, z powodu morderczego tempa rywalizacji (4 potyczki w 5 dni i brak zgody Cracovii na przesunięcie rozpoczęcia finałów o jeden dzień) zawodnicy nie mieli już sił i decydujący mecz przegrali aż 7:0, choć nieoficjalnie mówiło się, że była to „zemsta” za odsunięcie od składu Sarnika.

Rok temu GKS zaczął sezon w imponującym stylu - jedenaście zwycięstw z rzędu. Później jednak plaga kontuzji (w styczniu GKS miał problemy z wystawieniem do gry dwóch piątek) spowolniła ich poczynania, by na końcu zupełnie je zatrzymać. Z ostatnich spotkań sezonu zasadniczego, GKS większość przegrał i z drużyny, która taktyką, spokojem i kondycją rozjeżdżała prawie wszystkich, stał się zespołem przeciętnym. Jedynie obrońcy trzymali fason, bo napastników trzeba było szukać w trzecich-czwartych dziesiątkach klasyfikacji punktowej, również Sobecki zaczął popełniać szkolne błędy.
Play-off miał być zupełnie inną bajką, lecz okazało się, że nie był. Trójkolorowi nie odnaleźli formy (błyszczał tylko Witecki) i dalej grali w kratkę. Mając nóż na gardle (a także miejscowych szalikowców w szatni)  wygrali z młodzieżą podhalańską kolejne dwa mecze, doprowadzając do remisu (Podhale wygrało dwa razy, ale miało jeszcze bonus), lecz znów marzenia o złocie zakończyła sromotna porażka - tym razem 6:0.

Ten rok nie zaczął się tak spektakularnie jak poprzedni - już pierwszy ich mecz zakończył się porażką w Krakowie 1:0 po karnych , jednak tyszanie długo walczyli o pierwsze miejsce w tabeli, nie przechodząc aż takiego kryzysu jak rok wcześniej, choć wpadek nie brakowało.
Zawsze kiedy wydawało się, że forma idzie w górę, przekornie szła w dół. I zawsze maczała w tym palce Cracovia.
Po porażce z nią 2:3, GKS pojechał do Nowego Targu i kolejny raz uczył się gry w hokeja od jeszcze młodszych zawodników, niż poprzednio. Później przegrał w Sosnowcu, z którego zdążyła do tego czasu uciec połowa składu, wykorzystując przy okazji tylko jeden z dziesięciu (!) rzutów karnych.
Pod koniec listopada tyszanie ograli Pasy na ich lodzie 6:4 i znów po pojedynku na szczycie nie sprostali MMKS-owi i Zagłębiu. Te porażki spowodowały, że trójkolorowi, zamiast walczyć o pierwsze miejsce, walczyli o utrzymanie drugiej pozycji. Na szczęście dla nich, liga zrobiła miesięczną przerwę i kolejny dołek musiał poczekać aż do 16 stycznia.
Wtedy to tyszanie grali z…  Cracovią, a stawką było pierwsze miejsce w tabeli i bonus. Pierwsza tercja, to popis miejscowych, lecz skończyło się jak zawsze. Zawodnicy dali wydrzeć sobie dwubramkowe prowadzenie w ostatniej tercji, kiedy w myślach świętowali już sukces. Potem przyszedł blamaż u siebie, z pierwszoligowym od następnego sezonu Naprzodem oraz porażka 7:1 w Oświęcimiu. To wszystko nie przeszkodziło dwa dni później wygrać tyszanom, jako jedynemu zespołowi oprócz Cracovii, w Jastrzębiu.

Faza przed play-off przypominała więc trochę ubiegłoroczną, choć sama gra wyglądała inaczej. Hokeiści z Tychów w pierwszych minut rzucali się na rywala, by w miarę upływu czasu kontrolować tylko wydarzenia na tafli.
Co najmniej trzy argumenty świadczą o tym, że to nie jest taktyka, którą można z powodzeniem stosować w najbliższych dniach.

0 razy skomentowano :

Prześlij komentarz

Spodobało Ci się, masz uwagi, a może zauważyłeś jakiś błąd?
Proszę, zostaw komentarz :)