czwartek, 12 maja 2011

Arkadiusz Sobecki: To, że zostałem hokeistą, to czysty przypadek

- Nie jestem młodym bramkarzem, ale na pewno nie starym, takim bagażem doświadczeń. Te wszystkie lata nauczyły mnie pokory i zachowania w pewnych sytuacjach - rozmowa z Arkadiuszem Sobeckim, bramkarzem GKS-u o karierze i minionym sezonie.
- Właściwie trzeci raz widzę Arka Sobeckiego w mundurze. Sprzęt bramkarski bardziej do Ciebie pasuje.
- Myślę, że tak. Czuję się w nim lepiej i na pewno dłużej w nim występuję. Może tak do końca, jak by to powiedzieć, nie narzekam na mundur, ale wiadomo że głównym zadaniem ciągle jest gra w hokeja.

- Masz przez to łatwiej, że jesteś bramkarzem? Ludzie zwracają na to uwagę, kiedy musisz interweniować?
- Raczej nie spotykam się z takimi sytuacjami, choć większość interwencji jest z młodzieżą, a oni mnie kojarzą.

- A w normalnym życiu, bycie bramkarzem GKS-u pomaga?
- Na pewno są plusy i minusy. Nieraz spotka się kogoś na mieście i padają pytania odnośnie hokeja, drużyny i jest to w miarę miłe. Ale niektórzy zamiast tego, zwracają uwagę na to, co taka osoba robi (śmiech).

- To co takiego robi, czego nie powinna?
- Wiadomo, że każdy ma swoje życie prywatne i robi to co chce, i to co lubi. Natomiast nie zawsze komuś odpowiada to, jak się taka osoba zachowuje w danej chwili, różnie to bywa odbierane. Ale tyle lat już jestem w GKS-ie, także się do takich sytuacji przyzwyczaiłem.

- W dzisiejszych czasach jeszcze ktoś pisze listy z prośbą o autograf, czy to już przeszłość?
- W minionym sezonie dostałem list od starszego człowieka z gratulacjami, po wygranym półfinale z Unią Oświęcim i mile mnie to zaskoczyło. Wcześniej zdarzały się takie listy, może nie było tego aż tak dużo, ale czasami ktoś pisał, prosił o upominek, czy zdjęcie. Po sezonie też było parę osób, które chciały dostać np. moją koszulkę i jeśli była taka możliwość, to coś tam ode mnie dostały, a dodatkowo jedna koszulka została przekazana na licytację wspierającą hokejowe przedszkole Krzyśka Majkowskiego. Jeśli jest taka możliwość, to chętnie pomagam.

- No właśnie, jeśli chodzi o pomaganie, to starasz się brać udział chyba w każdej akcji, jaka jest przez klub prowadzona?
- Powiedzmy, że to ja się staram (śmiech). Zazwyczaj to wygląda tak, że zwracają się do mnie z pytaniem, czy nie wziąłbym udziału w spotkaniu z młodzieżą. Wynika to z chęci zapewnienia różnorodności - napastnik, obrońca, bramkarz. A że bramkarzy w klubie nie ma tak wielu, więc często pada na mnie. Nie mówię, żeby było to uciążliwe. Zawsze miło się z kimś spotkać i porozmawiać, choć nie zawsze jest na to czas.

- Jesteś skromny i pewnie dlatego nie mówi się głośno o Tobie, jako o ikonie tyskiego hokeja, ale mimo, że Twoja kariera wciąż trwa, to grając tu przez te lata, osiągając tyle sukcesów indywidualnych i drużynowych zasłużyłeś na takie określenie.
- Patrząc wstecz, to tych sukcesów było trochę, szkoda że tylko jedno mistrzostwo, ale hokej jest grą zespołową i jedna, czy dwie osoby nie są w stanie zadecydować o końcowym wyniku. Mogę się tylko cieszyć, że przyłożyłem do tego swoją "nogę" jako bramkarz.
To fajnie, że od tylu lat hokej w Tychach jest na tak wysokim poziomie, ale zawsze mogły się przytrafić chudsze lata np. organizacyjnie i może byłbym zmuszony do poszukania nowego klubu. Na szczęście nie jest źle, czasami wychowankowie są różnie traktowani, ale ja nie powiem nic złego na nasz klub, więc nie było i nie ma potrzeby szukać czegoś poza swoim miastem. Ale czy przez to można mnie nazywać ikoną? Każdy ma własne kryteria i może sobie odpowiedzieć na to pytanie.

- Pomówmy o poprzednim sezonie. Wyszedł Wam, czy nie wyszedł? Wzmocnienia spore, oczekiwania też. A spisaliście się tak jak zawsze, a nawet trochę gorzej bo nie udało się obronić pucharu.
- Po kontuzji nie udało mi się wrócić do składu i wspomóc drużyny. Przegraliśmy po dogrywce półfinał z Sanokiem. W pierwszej tercji mieliśmy dwa, trzy razy większą przewagę, ale to oni prowadzili, bardzo dobrze bronił Plaskiewicz.
Patrząc w przekroju całego sezonu, graliśmy różnie, czasami te wyniki były nieoczekiwane. Szkoda niewykorzystanych sytuacji, to jest nasz mankament od wielu już lat, z każdego bramkarza robimy gwiazdę. Play-off zaczęliśmy "męcząc" się ze Stoczniowcem. Przegraliśmy u siebie, co nie powinno się wydarzyć. W półfinale prowadziliśmy 3:1, ale w kolejnym meczu, u siebie, znów dała znać skuteczność i Unia wygrała 2:1. Finał… w pierwszych dwóch meczach dostaliśmy strasznie dużo bramek i ciężko powiedzieć, z czego to wynikało. Czy to były troszkę zbyt mocne treningi, czy coś innego. Chwila dekoncentracji spowodowała, że przegraliśmy dość wysoko w Krakowie. W drugim spotkaniu przeciwnik był już na fali i dopiero w kolejnym meczu udało się wygrać, choć w regulaminowym czasie było tylko 1:1. Szkoda, że tak się to potoczyło, ciągle podchodzimy do tego finału, a udało się tylko raz.

- Te finały wyglądały dziwnie. W pierwszych dwóch meczach sprawialiście wrażenie wolniejszych, słabszych. W trzecim byliście w stanie walczyć, a w czwartym Cracovia znów była zdecydowanie lepsza.
- Tak samo, jak przed samym startem play-off mieliśmy cięższe treningi i tak samo, jak ze Stoczniowcem, nogi dopiero później zaczynały pracować tak, jak powinny. Można sobie zadać pytanie, czy te treningi nie były zbyt ciężkie, skoro dopiero w trakcie kolejnych spotkań świeżość wracała i pokazywaliśmy, że potrafimy grać w hokeja.

- Rozmawiałem na gorąco, po wygranej w karnych, z trenerem Andrzejewskim, mówił że siła i szybkość jest, a wszystko zależy od Waszych głów. Potwierdził to także dyrektor Pawlik, który powiedział, że przez kłopoty organizacyjne nie byliście w stanie skupić się tylko na grze i nie byliście mentalnie przygotowani do walki o złoto.

- Każdy zawodnik zdawał sobie sprawę jaka jest sytuacja finansowa w klubie, ale nie sądzę, żeby ktoś wychodząc na lód myślał o tym, czy dostał, czy nie dostał ostatnio wypłatę i to wpływało na jego grę. Ze strony sportowej, patrząc personalnie, srebro było porażką, natomiast jeśli spojrzymy zza kulis, to możemy mówić o bardzo dużym sukcesie. Nie był to pierwszy, ale mam nadzieję, że ostatni sezon, który wyglądał w ten sposób.

- Wasza gra wyglądała tak, że zaczynaliście z "wysokiego C", ale w kolejnych tercjach graliście już spokojniej.
- Taktyka była taka, że u siebie graliśmy agresywnie, z dwoma wysuniętymi napastnikami, którzy mieli spychać drużynę przeciwną do defensywy. Atakowaliśmy od pierwszych sekund, a później jeżeli wynik był w miarę bezpieczny, to nie było sensu tracić niepotrzebnie sił i kontrolowaliśmy przebieg spotkania.

- Nie zawsze się to udawało. Mieliście praktycznie samych słabszych od siebie rywali, ale mimo tego jeżeli nie byliście w stanie odrobić straty w tej samej tercji, to później już prawie wcale nie wychodziło. Rywal nie miał z tym, aż takich kłopotów, potrafił odwrócić losy meczu.
- Ciężko powiedzieć czemu. Hokej to jest taka gra, gdzie w ciągu minuty mogą paść dwie, trzy bramki, nawet w ostatniej minucie finału (śmiech). Stwarzaliśmy sobie bardzo dużo sytuacji, których nie potrafiliśmy wykorzystać.
Przez cały sezon atak Woźnica - Šimíček - Bagiński strzelał bramki na zawołanie i ciągnął grę. Zabrakło natomiast co najmniej jednej piątki, która też zdobywałaby w każdym meczu bramki. Wtedy jedni mogliby odciążyć drugich. Myślę, że kontuzja Pacigi w okresie przygotowawczym spowodowała, że nasz pierwszy atak przechodził różne korekty i to zaważyło na ich grze.
Nie potrafiliśmy wykorzystać okresu gry w przewadze, byliśmy jedną z najgorszych drużyn ligi pod tym względem. Mógł nam sędzia nie dawać tej przyjemności grania w przewadze, bo mówiąc w cudzysłowie, więcej bramek wtedy straciliśmy, niż strzeliliśmy.

- Czy nie było tak, że gra drugiego ataku rozleniwiała resztę? Nie musieli się tak starać, bo zawsze ktoś ze wspomnianej trójki strzelał i przez to osiągnięcia indywidualne prezentują się gorzej, niż w poprzednim sezonie, w którym wywalczyliście tylko brąz?
- Ale zobaczmy, że kiedy zdobywaliśmy brąz, to pierwsza piątka ciągnęła grę. To się zmieniło, a czym to było spowodowane? Chyba tymi roszadami, brakiem zgrania. Nie zawsze zawodnicy do siebie pasują.

- Ten brak koncentracji podczas przewag nie przeniósł się na cały play-off? Średnio radziliście sobie z utrzymaniem prowadzenia, natomiast do finałów wygraliście wszystkie mecze, w których musieliście zaczynać od odrabiania strat.
- Myślę, że granie w roli faworyta miało na to wpływ. Drugie miejsce zobowiązuje wręcz, by znaleźć się w finale, a nie zawsze udaje się to, co by się chciało. Stoczniowiec zaczynał z zerowym kontem, wygrana z nami byłaby dużym sukcesem, natomiast po przegranej nic się nie stało. Dlatego udało im się wygrać pierwszy mecz.
Dodatkowo z powodu wyboru przeciwnika w pierwszej rundzie drużyny słabsze wiedziały, że już nic więcej nie osiągną i mogły wcześniej przygotowywać się do następnego etapu, a my do samego końca walczyliśmy z Cracovią i Unią Oświęcim.

- Dla Ciebie ten sezon też był ciężki. Kontuzja, bramka Krajčiego, shutout w półfinale, lanie w Krakowie - raz w górę, raz w dół.

- No tak, był ciężki. Zagrałem wygrane spotkania z Sanokiem i Cracovią na własne ryzyko, ze sporym obciążeniem i kolano powiedziało dosyć. W grudniu trzeba było zrobić artroskopię kolana, bo później nie było by szans, żeby doszło do swojej sprawności. Ale przez to opuściłem finał Pucharu Polski. Później zdarzały się różne mecze, ale myślę, że nie miały związku z formą fizyczną po kontuzji, bo była dość dobra.
Co do meczu w Oświęcimiu, to pewnie nie raz będzie przypominany i wypominany. Na swoją obronę mogę powiedzieć, że nie tacy bramkarze puszczali takie bramki. Zabrakło komunikacji z Michałem Kotlorzem.

- I wydawało się, że w kolejnym spotkaniu siądziesz na ławkę…
- Przegraliśmy tamto spotkanie, a po 24 godzinach graliśmy następny mecz w Oświęcimiu. Gdybym ja był trenerem, raczej dokonałbym zmiany, żeby dać odpocząć bramkarzowi. Ale trener Šejba powiedział, że nic się nie stało i jutro bronię znowu. To pokazuje jaką trzeba mieć mocną psychikę, żeby zapomnieć o tym, co było, bo tego już się nie da zmienić. Kolejny mecz wygraliśmy, ale w następnym u siebie strzeliliśmy tylko jedną bramkę - to nie była droga, dla drużyny, która chce grać w finale, dlatego piąty mecz graliśmy z przysłowiowym nożem na gardle, bo w przypadku porażki jechalibyśmy na ostatnie spotkanie do nich. No cóż… skoro chłopcy tam mało strzelają, to bramkarz musiał stanąć na głowie (śmiech), choć łatwo nie było.
W Krakowie broniłem pół meczu, ale bramki padały po akcjach dwa na jeden i jeden na jeden, co na takim poziomie, w takich ilościach nie powinno mieć miejsca. Zabrakło też bramkarskiego szczęścia, które wcześniej dopisywało. Później dopadła mnie angina i kolejne mecze oglądałem już w telewizji.

- Jak podsumujesz okres pracy trenera Šejby?
- Jak najbardziej pozytywnie. Pokazał nam inne "rzemiosło". Nowe podejście do treningów, nowa taktyka. Bardzo dobry sezon. Wiadomo, że w ciągu jednego roku żaden trener nie zmieni drużyny, nie nauczy tych, którzy grają już tyle lat, nowych rzeczy, ale dyscyplina na lodzie była widoczna.

- Jest już nowy trener, znasz Jacka Płachtę z kadry.
- Tak, ale te relacje będą teraz trochę inne. To profesjonalista, jest solidny i pracowity. Zobaczymy jaki ma warsztat, bo doświadczenie przez tyle lat grania za granicą ma spore. Z tego co słyszałem od chłopaków, którzy pracowali z nim w Katowicach, to wrażenia mają jak najbardziej pozytywne.

- Na dniach klub zostanie przekazany nowej spółce. Jak myślisz, co to przyniesie?
- Jeśli stuprocentowym udziałowcem ma być gmina, to będzie się to wiązało ze stabilizacją finansową i organizacyjną, a to jest podstawą w dzisiejszych czasach. Popatrzmy na transfery w tym sezonie, myślę że to, że zawodnicy są tak chętni do gry w Tychach wynika właśnie z tego.

- Karuzela transferowa trwa, jednak omija bramkę. Od lat cieszysz się zaufaniem zarządu.
- Zawsze kogoś ściągają do bramki…

- Na drugiego…
- (śmiech)… to już pytanie nie do mnie, czy on jest ściągany na pierwszego, czy na drugiego. Pamiętam początki w GKS-ie, odszedł Mariusz Kieca i broniłem z Michałem Elżbieciakiem. W następnym sezonie przyszedł trener Hulva, który był niezadowolony, chciał może bardziej doświadczonego bramkarza i sprowadzono Jacka Zająca. W połowie sezonu nastąpiła zmiana, Wojciech Matczak dawał mi coraz więcej szans i dzięki niemu byłem bardziej podbudowany psychicznie, kiedy w następnym roku do mnie i Michała dołączył Piotrek Jakubowski. Dalej broniłem w większości meczów i tak się już potoczyło. Widocznie trenerzy i zarząd są ze mnie cały czas zadowoleni i dlatego tak długo gram w Tychach.

- A jak to wszystko się zaczęło?
- Zaczęło się tylko dzięki bliskości lodowiska i temu, że szkoła nr 36 do której chodziłem prowadziła nabór. Gdybym mieszkał w innej części miasta, to nie chodziłbym na zajęcia. To, że zostałem hokeistą, to czysty przypadek. To, że bramkarzem, już nie. Od początku na zajęciach stałem niestety (śmiech) w bramce. To niełatwa rola, jeśli ktoś czuł ciężar tego sprzętu, czy to jak krążek ląduje na jego ciele, to stwierdzał pewnie, że to nic przyjemnego.

- Grasz w klubie, który skończył 40 lat, czujesz się przy tej okazji staro?

- Nie jestem młodym bramkarzem, ale na pewno nie starym, takim bagażem doświadczeń. Te wszystkie lata nauczyły mnie pokory i zachowania w pewnych sytuacjach. Klub też nie ma znowu aż tak wielu lat
.

0 razy skomentowano :

Prześlij komentarz

Spodobało Ci się, masz uwagi, a może zauważyłeś jakiś błąd?
Proszę, zostaw komentarz :)